Wczoraj z przyjaciółką byłyśmy w schronisku. Spędziłyśmy tam 3godziny, podczas których wyprowadziłyśmy wspólnie 6 psów. Liczba nie jest imponująca, ale nie zależało nam na ilości,lecz na jakości spacerów.
Na pierwszy ogień poszła Dobermanka, psina po sterylizacji,którą ledwo przeżyła.Ostatnim razem widziałyśmy się tydzień temu,więc pamiętała mnie całkiem dobrze. Z chęcią udała się na spacer, ale wyglądała równie mizernie jak kilka dni temu. Dobsia to oaza spokoju i powściągliwości. Wyraziła swoje zadowolenie liżąc mnie w nos, kiedy to zaczęłam ją drapać i czesać :)
Następnie poszłyśmy z Wpadką, Pitrakiem i ich koleżanką.I tu była rzeczywista, nasza wpadka. Wchodziłam do boksu z uśmiechem na twarzy,nie podejrzewając ,że są TAKIE energiczne, usiłowałam zapiąć im smycze i założyć obrożę Wpadce. Wychodząc byłam innym człowiekiem- wyglądałam jak mężczyzna wychodzący z kopalni węgla na Śląsku. Spodnie będąc wcześniej ciemnoniebieskie zostały ciemnoniebieskobrunatnopłowe, z kurtki ociekało błoto, okulary miałam na połowie nosa. Niczym nie zrażone psiaki, skakały na mnie, ujadały, szczekały.. Zimną krew zachował tylko prawdziwy mężczyzna-Pitrak, który grzecznie stał przed wyjściem,patrząc z dezaprobatą na poczynania dziewczyn. Jeśli myślicie,że wybrudzenie się to koniec przygod-jesteście w błędzie.
Paula wzięła Bezimienną(zapomniałam imienia suczki) i dzielnego Pitraka, natomiast ja "prowadziłam" Wpadeczkę. Przejście 20 m ze zwariowanymi psiakami okazało się nie lada wyczynem dla nas. Mimo to udało nam się doczłapać do wybiegu i szczęśliwe odpięłyśmy psy.
Wpadka z koleżanką -dwa zwroty z adopcji hasały po niewielkim terenie, niczym konie wyścigowe bądz charty. Po pół godzinie odprowadzając je do boksów,czułyśmy się strasznie zmęczone i wyczerpane, zarówno fizycznie jak psychicznie. Psiaki były naprawdę cudowne, energiczne,młode z szansą na nowe domki. Nie spodziewałyśmy się tylko,że zarzuca nam takie mordercze tempo.
Po krótkiej przerwie i odpoczynku zdecydowałyśmy się iść po szczeniaki z kwarantanny z nadzieją na spokojny spacer. W pomieszczeniu czekały na nas dwa czarne psiaki- suczka i piesek. Suczka nieśmiała, ale lgnąca do człowieka. Pracownica uprzedziła nas,że trzeba ją nosić na rękach, gdyż boi się otoczenia,hałasu,drzew, ptaków,kotów,samochodów, studzienek. Wszystkiego. Drugi czarnulek wydawał się być nieco starszy, lecz znam go bardzo dobrze- poznałam go tydzień temu,tak samo jak i Dobsię-dobermankę. Postanowiłam wziąć Maleńką i zmierzyć się z jej fobią. Na początku rzeczywiście,musiałam ją nieść na rękach. Po krotkim czasie postawiłam ją na ziemi i czekałam na reakcję. Kruszynka chowała się za nogami, ale
nie była maksymalnie wystraszona i postanowiłam to wykorzystać. Mówiłam do niej, skakałam,biegłam,chwaliłam i przeszłyśmy razem z pół kilometra :) Bała sie troszeczkę swojego kolegi,ale z czasem i jego zaakceptowała.
Chodząc później po mieście,patrzałam w twarze ludzi, którzy byli tak zajęci zakupami, znalezieniem najlepszej oferty i promocji, że nie dostrzegali niczego innego. Gdyby choć jeden człowiek przechodzący najruchliwszą ulicą o danej godzinie, wyprowadził jednego psa, to częstotliwość machającego ogona wzrosła by co najmniej dwukrotnie.
Poniżej zamieszczam kilka zdjęć
(dodaję,że razem z Paulą prowadzimy bloga KLIK- kazała mi to napisać :D )
Paula z Dobsią.